W ubiegłym
tygodniu miałam okazję uczestniczyć w jarmarku adwentowym w
Budapeszcie. Wypad z gatunku tych intensywnych, bo połączony ze
zwiedzaniem kluczowych zabytków miasta. A ponieważ brakuje mi
ostatnio szybkich jednostek treningowych (mowa oczywiście o bieganiu), sprinterskie tempo
zwiedzania okazało się wartością dodaną...
Peryferie Budapesztu przywitały nas mglistą pogodą. Wyjeżdżaliśmy z Polski
opatuleni szalikami, czapkami i zimowymi kurtkami, a tu ciepełko niczym wczesną wiosną. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od Placu
Bohaterów ze słynnym Pomnikiem Milenijnym. Obok mieliśmy okazję zobaczyć zewnętrzną elewację Galerii Sztuki
oraz Muzeum Sztuk Pięknych. Przewodnik pokazał nam również mieniący się na
horyzoncie srebrny dach siedziby partii FIDESZ. Żartowaliśmy, że budynek
wygląda na wyludniony, jako że w tym czasie Viktor Orban gościł z wizytą
duszpasterską w Polsce...
Następnie przeszliśmy do pobliskiego Parku Miejskiego, przy którym usytuowany jest Zamek Vajdahunyad. Na terenie Parku znajduje się kompleks kilkudziesięciu budynków odzwierciedlających różne style architektoniczne. Minęliśmy również dość upiorny pomnik węgierskiego aktora znanego z roli hrabiego Draculi oraz posąg Galla Anonima.
Potem udaliśmy się do Bazyliki św. Stefana, której wnętrze ocieka złotem, marmurem i misternymi
zdobieniami. Mnie oczywiście zainteresowało sklepienie kopuły. Piękne, choć nie przebiło kopuły Kaplicy Boimów, którą nadal uważam za najpiękniejszą z dotychczas
oglądanych.
Później
dostaliśmy czas wolny na buszowanie po jarmarcznych kramikach. W końcu można
było poczuć atmosferę nadchodzących świąt! Czego tam nie było: począwszy od lokalnych produktów spożywczych, przez rękodzieło artystyczne, po ozdoby choinkowe. Do tego obowiązkowe pieczone kasztany i grzane winko w różnych konfiguracjach smakowych. Mi najbardziej smakowało to z czarnej porzeczki wzbogacone mieszanką korzennych przypraw. Nie obyło się również bez próbowania specjałów kuchni węgierskiej, w tym osławionych langoszy. Skusiłam się na placek ziemniaczany rozmiarów naprawdę duuuuuuużej patelni, posmarowany śmietaną czosnkową, ze smażonym kurczakiem, trzema rodzajami papryk i nieodłączną porcją żółtego sera. Nie podołałam rozmiarom tego dania. Było przepyszne, ale jak dla mnie to zbyt duża porcja. Madziarski XXL.
Gdy zaczęło
się ściemniać przeszliśmy w kierunku Placu Vörösmarty, gdzie świąteczna biesiada trwała w najlepsze. Udaliśmy się deptakiem i zarazem jedną z
najdroższych ulic miasta (Váci utca) w kierunku restauracji, w której czekała na nas kolacja. Rosołek oraz kaczka z pieczonymi ziemniakami i słodko-kwaśną kapustą. Do tego deserek o konsystencji musu. Tak smaczny, że skusiłam się na dokładkę. Po kolacji pojechaliśmy na przystań, gdzie planowaliśmy wieczorny rejs statkiem po Dunaju. Bardzo cieszyłam się tą perspektywą i nie chodziło mi wcale o możliwość
degustacji węgierskiego wina, którym raczono nas w trakcie rejsu. Z górnego pokładu
mogliśmy bowiem oglądać przepięknie podświetlone zabytki miasta. Budapeszt o zmroku robi niesamowite wrażenie. Iluminacje budynków i obiektów mostowych są na najwyższym poziomie. Jak dla mnie to jedna z najlepiej wyeksponowanych światłem stolic. A sposób podświetlenia budynku
parlamentu po prostu mnie zachwycił. No i te mosty! Myślałam,
że w tej kwestii Wrocław jest nie do pobicia. Oczywiście jeśli chodzi o ilość to Budapeszt przegrywa ze stolicą Dolnego Śląska, ale architektonicznie mosty budapesztańskie są prawdziwą wizytówką miasta. Zwłaszcza Most Łańcuchowy, Most Wolności, czy mój ulubiony Most Elżbiety...
Po
zakwaterowaniu w Hotelu Bara (miejsce noclegowe to najsłabszy punkt programu, ale trzeba uczciwie
przyznać, że czystość pościeli bez zarzutu), wybraliśmy się jeszcze na późny spacer na Wzgórze
Gellerta. Roztaczał się stąd widok na panoramę miasta. Można było
dokładnie zobaczyć różnicę pomiędzy wypoczynkową, prawobrzeżną Budą, a
przemysłowym, nizinnym Pesztem. I tu zaskoczył nas polski akcent, ponieważ
nazwa wzniesienia wywodzi się od nazwiska polskiego biskupa Gellerta, którego w XI w. poganie
strącili stąd w zamkniętej beczce za to, że starał się ich nawrócić na chrześcijaństwo. Na szczycie znajduje się Pomnik Wolności - kilkunastometrowa postać kobiety trzymającej
nad głową gałąź palmową symbolizującą pokój i zwycięstwo. Pomnik jest widoczny praktycznie z każdego punktu miasta.
Następnego
dnia zwiedziliśmy Wzgórze Zamkowe z Pałacem Królewskim, Basztą
Rybacką oraz Kościołem NMP zwanym również Kościołem Macieja (z przepiękną wieżą i
mozaikowym dachem). Wzgórze Zamkowe to niemalże osobne miasteczko z niezliczonymi uliczkami, placami i pomnikami. Przy jednej z nich natknęłam się na restaurację
Jamiego Olivera, więc nie mogłam odmówić sobie przyjemności jej obfotografowania. W końcu to Jamie w Budapeszcie!
Budapeszt
zrobił na mnie korzystne wrażenie (zwłaszcza o zmroku), więc gorąco polecam zwiedzanie go pod osłoną nocy. Naszpikowanie zabytkami sprawia, że trzeba tu przyjechać na co
najmniej kilka dni. I wbrew obiegowym opiniom wcale nie jest tak drogo...
Takie jarmarki to naprawdę niebywałe wydarzenia, w których zawsze warto uczestniczyć! A najważniejsze jest w nich to, że chociaż zimowe dni są krótkie i mroźne to dzięki wyjątkowym świątecznym iluminacjom obiektów zabytkowych - właśnie w po zmroku można poczuć prawdziwą magię świąt!
OdpowiedzUsuń